Dziś byłam u weta. Zrobił mi się jakiś „cycek” na udzie. Wygląda koszmarnie!!! Najpierw myślałam, że to obżarty kleszcz, ale takich mutantów to jeszcze nie ma ;(
Zaczęłam intensywnie interesować się tym czymś. Przezwyciężyłam obrzydzenie i zaczęłam lizać. No przecież własnego ciała nie ugryzę! Nawet, gdy wygląda obco. Pomyślałam sobie, że od lizania się zmniejszy. Ale się nie zmniejszył. Niestety, zauważyła go też moja Pani. No i się zaczęło wścibstwo w nie swoje sprawy. To zagląda, to ogląda i co najgorsze rozmawia o moim „cycku” z innymi. Co za wstyd! Moje ciało? Moje! To po co o nim gada z obcymi?! Dziś zawieźli mnie do weta. W drodze myślałam sobie: ok, może mam raka i sobie zejdę. Będzie więcej miejsca na tym świecie dla innych. Umrę w cierpieniu, zapomniana przez wszystkich, opuszczona. Pewnie uschnę z głodu i wycieńczenia. I pewnie zjedzą mnie robaki. I noga mi odpadnie itd. itp. Ale wet popsuł moje plany. Wbił mi straszną igłę i pobrał męczeńską krew. Słyszałam nie raz, że malamuty drą się wniebogłosy przy wszelkich zabiegach, więc… też się darłam! W jaki inny sposób można dać dowód integracji z innymi malamutami jak nie wydzierając się z całych sił? I nie ważne czy boli czy nie. To w ogóle nie ma znaczenia. Liczy się … ZEW KRWI! KRWI MALAMUTÓW OD WIEKU WIEKÓW!
Mój obrzydliwy „cycek” okazał się brodawczakiem cudakiem. W piątek mi go wytną. Położą na stole, stracę przytomność i psią godność, zapalą światła nad mym zwiotczałym ciałem, może nawet przez chwilę popatrzę na siebie spod sufitu i… zabiorą kawałek ciała, dzięki któremu przez chwilę byłam Gwiazdą Gabinetu…