Dziś mieliśmy trening. Ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę dogadać się z Shakirą, a nasze kłótnie prowadzą zawsze do niezłej awantury, Pan zapiął tylko mnie, Tashu i Sheryfa. Mam satysfakcję, niech ta Mała nie myśli sobie, że jest ważniejsza!
Ruszyliśmy galopem z podwórka do lasu, a tu… konie! Ha, kobyły nie konie! Wielkie klacze z wielkimi kopytami i z wielką niechęcią do nas! Zatrzymaliśmy się, a one zaczęły groźnie tupać i parskać. Hm, wyglądało to naprawdę groźnie… Po dłuuugich kilku minutach konie dumnie odeszły, a my popędziliśmy na trasę. Myślałam, że to koniec akcji „kobyła”, ale nie! Wracamy, a na drodze znów stoi koń, największy z bandy, najciemniejszej maści i charakteru! Stoi i parska, niestety nie śmiechem… No więc my też sobie stoimy… Pan próbował wystraszyć kobyłę warczeniem, ale mu to nie wychodziło. Wreszcie koń polazł, a my pognaliśmy do domu. Niezła atrakcja treningowa. Poziom adrenaliny spowodował, że mieliśmy jeden z naszych najlepszych czasów, ha.